Wywiad z Gianandrea Galiani przeprowadzony przez Daniela Moscardi, 14 października 2017.
Gianandrea Gaiani jest redaktorem naczelnym poczytnej strony internetowej analisidifesa.it a także znawcą spraw imigracyjnych. Pisuje on dla wielu włoskich dzienników i jest często zapraszany przez różne kanały włoskiej telewizji, gdzie wypowiada się na tematy związane z bezpieczeństwem. Jest on także autorem (wspólnie z Giancarlo Blangiardo oraz Giuseppe Valditara) książki Immigrazione, tutto quello che dovremmo sapere (Imigracja. Wszystko, co należy wiedzieć”).
W wywiadzie udzielonym Gefirze Gianandrea Gaiani mówił o najnowszej fali przybyszów z Libii i Tunezji a także o bieżącym rządowego podejściu do problemu. Wypowiadając się otwarcie bez kagańca poprawności politycznej, Gaiani trafia w sedno komentując ostatnią zmianę kursu rządu włoskiego w sprawie zachowywania się organizacji pozarządowych jak też osiągnięć Włoch i ich (tak zwanych) partnerów w Libii.
GE: Co spowodowało zmianę kursu, której w lecie dokonał włoski rząd w podejściu do organizacji pozarządowych a także przybyszów z Libii?
GG: Odpowiedź jest prosta. Klęska PD (Partito Democratico), sprawującej obecnie władzę, w czerwcowych wyborach, podziałała jak alarm, gdyż pokazała, że, jeśli chodzi o imigrację, wielu lewicowo nastawionych wyborców skłania się wyraźnie na prawo. Zmiana kursu okazała się musem, a jej oczywistym celem było zapewnienie rozczarowanych i przerażonych Włochów, że rząd nadal panuje nad sytuacją.
GE: Liczby pokazują, że napływ znacząco się zmienił, ale nadal daleko nam do wielkości sprzed 2011.
GG: To dlatego, że rząd stara się jednocześnie zadowolić przemysł imigracyjny, tę sieć powiązań, która z przybywających ludzi czerpie korzyści, i której nie odpowiada zatrzymanie napływu migrantów. A obecny rząd potrzebuje także ich głosów.
GE: Sieć tę tworzą?
GG: Organizacje pozarządowe, pro-migracyjne, pozakładane działalności gospodarcze żyjące z dostaw dla imigrantów, a także, bynajmniej nie na końcu tej kolejki, niedająca o sobie zapomnieć Caritas i inne organizacje działające w imieniu Kościoła Katolickiego. Rozmawiamy o olbrzymim torcie wartym miliardy euro, z którego każdy chce odkroić sobie kawałek.
GE: Jak obecnie przedstawia się sytuacja w Libii?
GG: We wrześniu przez około dwa tygodnie nadmorskie miasto Sabratha było teatrem działań wojennych między różnymi ugrupowaniami. Media prawie nic o tym nie mówiły, ale mamy doniesienia, że ugrupowaniom, które ostatecznie opanowały miasto, doradzali francuscy wojskowi. Chodzi tu o Ghorfat Amaliyet i Wadi Brigade, które zwalczają działające z ramienia z ramienia Włoch Al-Sarraj. Włochy zobowiązały się do pomocy finansowej dla wsi i miast obszaru kontrolowanego przez al-Sarraj, ale nie do niesienia pomocy militarnej. Gdy bojownicy zajęli miejscowość, odkryli w nim około 7.000 migrantów rozlokowanych po różnych budynkach. Nie wiadomo, czy obecni włodarze miasta pozwolą im wyjechać z Libii do Włoch, czy też przeniosą ich w inne miejsce. Moim zdaniem problem pojawia się zawsze wtedy, gdy do podobnych operacji mieszają się Francuzi albo Brytyjczycy.
GE: Co pan przez to rozumie?
GG: Chodzi mi o to, że oficjalnie Francuzi i Brytyjczycy to nasi partnerzy, jednak w rzeczywistości w Libii postępują wbrew włoskim interesom. Powiem otwarcie: obecnie na tym terenie Francja i Wielka Brytania są naszymi największymi wrogami.
GE: Dlaczego?
GG: Bo będą tam działać, jawnie lub mniej jawnie, by pozbawić Włochy wiodącego znaczenia w Libii. Taki jest ich cel. Przecież Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone doskonale wiedziały, zwłaszcza w świetle zacieśniających się relacji między obu krajami za rządu Berlusconiego, że odsunięcie Kadafiego od władzy w 2011 będzie równoznaczne z uderzeniem w liczne włoskie interesy w Libii.
GE: Na ile przypadkowe są ostatnio ukazujące się złośliwe artykuły w Le Monde i Financial Times, które wykazują “humanitarne troskę” o warunki bytowania migrantów w Libii, którzy nie mogą się stamtąd ruszyć, pozornie dlatego, że włoski rząd opłaca przytrzymujące ich tam oddziały…
GG: Popatrzmy na to rzeczowo. W sytuacji, w jakiej znajduje się teraz Libia, należy albo posłać wojska, na co się nie zanosi, albo dogadać się z tymi, którzy sprawują kontrolę na miejscu, bez względu na to, kim są. Jeśli nie są to akurat bojownicy o prawa człowieka, to trudno. Tak w każdym razie powinno postępować państwo, które strzeże swoich granic. Jak tylko Włochy usiłują odzyskać panowanie nad sytuacją, natychmiast pojawiają się krytycy, którzy z przejęciem – i obłudnie – martwią się o „skandaliczne warunki”, w których przebywają migranci w Libii, i chętnie wskazują na Włochy jako na winowajcę.
GE: Co może nam pan powiedzieć o ostatnio podpisanym porozumieniu między Włochami a Nigrem?
GG: Niger – jeden z najuboższych krajów świata – poprosił Włochy o pomoc w patrolowaniu własnych granic, co miałoby na celu ograniczenie napływu ludności z Czarnej Afryki do Libii. To z pewnością korzystne wydarzenie, jednak nie należy się po nim spodziewać zbyt wiele.
GE: Dlaczego?
GG: Bo jedynym skutecznym posunięciem znacząco zmniejszającym napór migrantów jest zawrócenie ich do miejsc, skąd wyruszyli. Jeśli będą zmuszeni zapłacić jeszcze więcej z tego powodu, że zostaną zawróceni na morzu i będą mieli świadomość, że każda ponowna próba skończy się deportacją, to zaczną się zastanawiać, czy to się opłaca.
GE: Jak tego dokonać?
GG: Mając na uwadze fakt, że na dobrą sprawę 100% docierających do Włoch ludzi to imigranci nielegalni, a więc tacy, którzy nie uciekają przed wojną ani prześladowaniami, konwencja genewska mówi jasno, że żaden kraj nie ma obowiązku przyjmować i udzielać pomocy imigrantów, którzy płacą organizacjom przestępczym za przeprowadzenie ich przez kilka granic. Istnieje obowiązek ratowania ludzi znajdujących się w sytuacji zagrożenia na morzu. Takie jest prawo morskie i włoska flota jest w stanie samodzielnie wywiązać się z tego zadania znakomicie i nie potrzebuje rzekomej pomocy od organizacji pozarządowych, które tak naprawdę wykonują czyjeś zlecenie, a których mocodawcą z pewnością nie jest naród włoski.
Ludzi uratowanych na morzu należy odsyłać do ich krajów. To się da łatwo i bezpiecznie przeprowadzić. Jeśli warunki, w których żyją migranci we własnych krajach, nie odpowiadają wymogom stawianym przez prawa człowieka lub ich wygodzie, to na to nie ma już rady. Ludzie zaczną wracać do domów, zwłaszcza dlatego, że większość z nich jak na warunki afrykańskie wcale nie jest biedna i nic nie zagraża ich życiu.
GE: Ostatecznym zagadnieniem jest – biorąc pod uwagę toczącą się we Włoszech debatę – sprawa Ius Soli, prawa, według którego każdy, kto tylko postawi stopę na włoskiej ziemi, otrzyma obywatelstwo.
GG: Równałoby się to zadaniem śmiertelnego ciosu społeczeństwu włoskiemu w takiej postaci, w jakiej znamy je dziś. Zwolennicy tej ustawy starannie nie wspominają o alarmującej sytuacji w krajach zachodnioeuropejskich. Nie mówi się, że od Francji po Szwecję mamy do czynienia ze strefami zamkniętymi, nad którymi policja praktycznie nie ma władzy, ponieważ miejscowe muzułmańskie społeczności uznały takie obszary za własne. Nie mamy jeszcze tego zjawiska we Włoszech. Wiadomo, że lewica bardzo chce przegłosować tę ustawę, gdyż wychodzi z założenia, że przybysze z wdzięczności będą oddawać na nią głosy. Są to jednak złudne nadzieje.
GE: Dlaczego pan tak uważa?
GG: Bo gdy tylko przybysze staną się obywatelami, pozakładają partie islamskie ze wszystkimi tego konsekwencjami. Obecnie obcokrajowiec podejrzewany o kontakty lub sympatie z grupami terrorystycznymi może zostać wydalony z Włoch, nawet jeśli przebywa tu legalnie. Dokąd będziemy go deportować, gdy nabędzie on włoskie obywatelstwo? Sedno sprawy polega na masowym praniu mózgów, któremu zostaliśmy poddani w Europie Zachodniej odnośnie „społeczeństw wielokulturowych”. Muzułmanów wielokulturowość nie interesuje w najmniejszym stopniu. Oni dążą do narzucenia własnego sposobu na życie, własnych wartości, własnej kultury. Kiedy wreszcie przeciętny Włoch uświadomi to sobie, będzie już za późno.
GE: Może jakiś promyk nadziei na koniec?
GG: Nadzieją napawają kraje Europy Środkowej: Węgry, Słowacja, Czechy a teraz także Austria. Bronią one swych społeczeństw, swych obywateli, swych wartości przed wszechobecnym w Europie Zachodniej praniem mózgów. Właściwie kraje te są ostatnim punktem oporu naszej cywilizacji. Mam tylko nadzieję, że wspomniane państwa – właściwie cała grupa wyszehradzka – zdoła oprzeć się potężnemu naciskowi z zewnątrz.